Dzisiaj często teksty do poważnych gazet są pisane nawet przez czołowych polityków. Zajmują się także publikacją raportów czy prowadzeniem blogów w Internecie. Ich występy w telewizji nie należą już do rzadkości.
We Francji prezydent Sarkozy swą politykę wobec Libii ostentacyjnie uzależnił od długiej, zakulisowej rozmowy z krytycznym wobec niego filozofem Bernardem – Henri Levy. A w Niemczech przewodniczący Bundestagu Norbert Lammert odmówił udziału w telewizyjnym talk – show, ponieważ uznał je za rozrywkę.
Lammert twierdzi, że telewizja psuje demokrację. Ponieważ na pierwszym planie jest ustawienie telewizyjnego widowiska, w którym prowadzący napuszcza na siebie polityków z przeciwnych obozów, a na zakończenie programu kilku ekspertów grymasi, że dzisiejsza klasa polityczna kłóci się bez przerwy i jest do niczego.
Czy telewizja, i kultura masowa w ogóle, może być medium oświecenia, czy raczej odwrotnie – jest narzędziem ogłupiania nas?
To było jedno z podstawowych pytań filozofii społecznej XX wieku. W latach 30. Walter Benjamin miał nadzieję, że publiczność będzie egzaminatorem kultury popularnej, zdolnym do selekcji i samodzielnego wnioskowania. Jednak już w 1944 r. Theodor W. Adorno i Max Horkheimer, odrzucili tą nadzieję. Dowodzili, że środki masowego przekazu czynią z polityki i kultury towar nie służą żadnemu oświecaniu, tylko produkcji irracjonalnych mitów.
W 1858 r. republikanin Abraham Lincoln i demokrata Stephen Douglas stoczyli ze sobą w kampanii wyborczej siedem publicznych debat. Za każdym razem obaj mieli do dyspozycji po półtorej godziny na zaprezentowanie swoich poglądów. Po czym po pół godziny na replikę. Dziś taki intelektualny maraton jest nie do pomyślenia, bo ludzie nie potrafią już koncentrować uwagi i oczekują głównie rozrywki. Teraz w debatach telewizyjnych kandydatów na prezydenta USA, najpotężniejszego kraju na kuli ziemskiej, każdy ma ok. trzech minut do zaznaczenia swojego stanowiska w najbardziej dramatycznych i skomplikowanych sprawach tego świata. I cały spór sprowadza się do przerzucania się kilkoma naprędce wyuczonymi hasłami, telegenicznymi gestami i grą mimiki.
Demokracja zmienia się w mediokrację. Piarowskie projekcje wizerunkowe, polityka symboliczna i polityczne widowiska medialne zastępują tradycyjną demokrację partyjną. Debaty parlamentarne – jak nasza smoleńska – są podporządkowane logice telewizyjnej: brutalna puenta, dyskredytująca przeciwnika jako wroga lub zdrajcę, zastępuje wywód.
Aby posłowie nie popisywali się przed kamerami, w Niemczech – z nielicznymi wyjątkami – telewizja nie transmituje prac parlamentarnych komisji śledczych.
W Europie za najbardziej drastyczny przykład mediokarcji uchodzi Silvio „Circus” Berlusconi.
Berlusconizm, sprowadzając politykę to rozrywki telewizyjnej, drastycznie ograniczył pluralizm. Problem się nasila, gdy telewizja ma absolutną przewagę nad prasą. Mediokracja nie jest zjawiskiem specyficznie włoskim. Z telewizyjnej personalizacji polityki korzystali zarówno George W. Bush, Tony Blair, jak i bracia Kaczyńscy w 2005r. Od pojedynku telewizyjnego Kennedy – Nixon w 1960 r. wiadomo, jak prezentacja telewizyjna może wpłynąć na wynik wyborów. Za kamienie milowe mediokracji można uznać zwycięstwo wyborcze dwóch aktorów – Ronalda Reagana w 1981 r. i Arnolda Schwarzeneggera w 2003 r., niezależnie od tego, jak się później sprawdzili w roli prezydenta czy gubernatora Kalifornii. O politycznej sile obrazu telewizyjnego u nas świadczą pojedynki Kaczyński – Tusk w 2005 r. i 2007 r. Typowym mediokratą była Janusz Palikot – łączący kabaretowy talent z populistycznym, radykalnym racjonalizmem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Ten wpis czeka na Twój komentarz.