poniedziałek, 28 lutego 2011

Smoleńsk- katastrofą polskiej polityki


Zbliża się rocznica katastrofy pod Smoleńskiem. Bez wątpienia było to tragiczne wydarzenie, które wstrząsnęło nie tylko Polską, ale i całym światem. Przez kilka dni żałoby narodowej wszyscy Polacy, w tym politycy starali się łączyć w bólu z rodzinami ofiar, odkładając na bok polityczne spory. Starali się, chociaż nie zawsze im to wychodziło. Pierwszy spór pojawił się już w kwestii pochówku pary prezydenckiej na Wawelu. Była to dopiero pierwsza bitwa w wielkiej smoleńskiej wojnie, później bywało już tylko gorzej.

Szybko trzeba było otrząsnąć się z katastrofy, państwo przecież musi funkcjonować normalnie, dlatego po fali żałoby, Polskę ogarnęła kolejna fala, tym razem kampanii prezydenckiej. Nie chciano poruszać tutaj kwestii katastrofy, nie miało być gry na uczuciach. Miał za to być koniec wojny polsko- polskiej. Smoleńsk miał uświadomić politykom, że lepsza jest polityka miłości niż polityka nienawiści. Wszyscy wierzyliśmy w to pojednanie, niestety tylko do 20 czerwca, może trochę dalej, do 4 lipca czyli do dnia drugiej tury głosowania. Później czar prysł, nikt nie mówił o miłości, pojednaniu, zgodzie, porozumieniu czy innych tego typu abstrakcyjnych na ten czas pojęciach.

Najważniejszymi słowami były- nienawiść, krzyż, wróg. Właśnie ta żałosna sytuacja jaka miała miejsce pod Pałacem Prezydenckim pokazała słabość polskiej polityki. Można było odnieść wrażenie, że nikt nie jest w stanie zakończyć tej patowej sytuacji, a już na pewno nie są to rządzący. W pewnym momencie krzyż stał się tylko tłem, a na pierwszy plan wysunął się polityczny konflikt pomiędzy partiami. Moim zdaniem w tym momencie skończyła się zachowawcza polityka PiS-u. Wcześniej mówili, że nie będą ,,grać na emocjach”, a od tego momentu ,,gra katastrofą” stała się elementem polityki PiS. Składanie kwiatów pod Pałacem Prezydenckim przez przedstawicieli PiS jest najlepszym przykładem na nadmierne eksponowanie, a nawet przejaskrawianie całej katastrofy. To nie jest oddanie czci ofiarom, to jest raczej brutalna gra polityczna. Nie mówiąc już o pojawiających się co jakiś czas teoriach spiskowych, czy szukaniu winnych wśród polityków partii rządzącej.

Wiadomo śledztwo musi być przeprowadzone, zapewne zakończy się wskazaniem winnych, ale czy w takim razie nie można cierpliwie czekać? Jeden czy drugi polityk rzucając kolejne oskarżenia nie dojdzie do prawdy, a wręcz przeciwnie jeszcze bardziej będzie się od niej oddalał, zakrzywiając obraz rzeczywistości. Trzeba zostawić prowadzenie śledztwa kompetentnym osobom, a politycy raczej do nich nie należą.

Polska scena polityczna już przed katastrofą była podzielona, a język debaty politycznej bywał brutalny. Jednak moim zdaniem to co dzieje się teraz jest odstępstwem od normy, a pojęcie kultury politycznej odeszło w zapomnienie.

Temat katastrofy smoleńskiej nie schodzi z pierwszych stron gazet, cały czas elektryzuje polityków, ale Polacy są już nim zmęczeni. Być może w odpowiedzi na nastroje Polaków intelektualiści z inicjatywy ,,Zmowa Obywatelska” napisali list do marszałków Sejmu i Senatu. W liście proszą o umiar i rzeczowość w wypowiedziach publicznych oraz o okazanie szacunku dla odmiennych poglądów.

Czy ten apel coś zmieni? Chciałabym w to wierzyć, ale myślę, że nie ma się co łudzić. Zapewne nadal będziemy oglądać jak politycy wykorzystują tragedię wielu rodzin do własnej gry politycznej.

Wszystko to pokazuje jak bardzo polityka może być brutalna, ale zarazem płytka. Coraz częściej zastanawiam się o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi- czy naprawdę politykom ,,leży na sercu” wyjaśnienie przyczyn katastrofy, a może chodzi tylko o to, żeby jak najwięcej „ugrać” na tym temacie. To już pozostawię do indywidualnego rozpatrzenia.

niedziela, 27 lutego 2011

Czy Polacy "lubią" hegemonię?


Na ostatnich zajęciach poruszone zostało ciekawe zagadnienie, mianowicie zagadnienie hegemonii jednej partii. Pytanie brzmiało czy „Polacy nie dopuszczą do hegemonii jednej partii”. Na usta od razu ciśnie się stwierdzenie, że absolutnie nie, co potwierdzałyby doświadczenia mniej więcej dwudziestu lat naszej demokracji – w ciągu tego okresu w zasadzie wszystkie rządy (nie licząc wyimków, jak np. mniejszościowy rząd Prawa i Sprawiedliwości, który zresztą nie trwał długo) miały charakter koalicyjny. Patrząc więc z dystansu, mogłoby się wydawać, że Polacy, delikatnie mówiąc, nie pałają sympatią do jedynowładztwa i cenią sobie konsensualne i negocjacyjne dochodzenie do decyzji w tworach koalicyjnych (zupełnie pominę tutaj aspekt tego, czy faktycznie decyzje te podejmowane są tak konsensualnie, czy też raczej znaczenie ma polityczna siła – to zagadnienie nie ma znaczenia dla niniejszych rozważań). Dodatkowo, pytani o preferencje dotyczące form rządzenia, Polacy odrzucają tzw. „rządy silnej ręki” i ogromną większością opowiadają się za demokratycznym systemem. Sytuacja wygląda więc na pierwszy rzut oka jednoznacznie. Jednak czy nie jest to złudny pogląd? Warto by spojrzeć głębiej w istotę zagadnienia – aby znaleźć liczne nieścisłości w tym poglądzie.

Bliższe spojrzenie

Po pierwsze, głosując w wyborach, Polacy od wielu lat systematycznie ograniczają liczbę partii dostających się do parlamentu. Stopień skonsolidowania sceny rośnie, maleją za to zdolności koalicyjne i liczba możliwych wariantów koalicji. Co więcej – silnie polaryzując scenę polityczną (od kilku lat niezmiennie spolaryzowaną pomiędzy PO a PiS, gdzie reszta partii gra raczej drugie, o ile nie trzecie skrzypce – a rosnące ostatnimi czasy poparcie dla SLD wcale nie narusza tej tendencji w znaczący sposób) co raczej nie sprzyja sytuacjom koalicyjnym, a wielu ekspertów swego czasu wyrażało opinie, że Polacy zmierzają do systemu de facto dwupartyjnego – gdzie siłą rzeczy rządy są jednopartyjne, a władza skupiona jest w jednych rękach.
Po drugie, warto w tym kontekście przywołać ostatnie wybory prezydenckie, gdzie Polacy wybrali prezydenta reprezentującego dokładnie tą samą opcję polityczną, co obóz rządowy. Nie zmieniły tutaj nic wielokrotne nawoływania, aby nie oddawać całości władzy jednej partii (podobnie zresztą sytuacja miała się 6 lat temu, kiedy zarówno wybory prezydenckie, jak i parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, choć sytuacja była o tyle różna, że wtedy bardzo żywe były oczekiwania koalicyjne i czekano na rząd PO-PiS-u). Wręcz przeciwnie – wydaje się, iż Polacy uwierzyli raczej, że taki wybór zakończy wreszcie „wojnę na górze” pomiędzy rządem a prezydentem i zapewni zgodę na szczytach władzy – czego od dawna oczekiwali. A cóż może dać narodowi więcej „spokoju na górze” niż rządy jednej tylko partii, nie potrzebującej koalicjanta?
Po trzecie wreszcie, warto przyjrzeć się reakcjom Polaków na pojawiające się co jakiś czas koncepcje zmian ustrojowych, mających polegać na wzmocnieniu jednego z ośrodków władzy. Zarówno koncepcje nadania większych uprawnień prezydentowi jak i lansowana swego czasu wizja bliska modelowi kanclerskiemu – raczej nie oburzały opinii publicznej, a często (zwłaszcza w przypadku większych uprawnień dla prezydenta) reakcje były raczej pozytywne. To także wskazuje na fakt, że Polacy chętnie widzieliby jasno zarysowaną odpowiedzialność władzy, miast przerzucania się winą za „blokowanie” swoich pomysłów.

Skąd więc koalicje?

Jeżeli sytuacja faktycznie wygląda tak, jak opisuję wyżej, skąd więc mimo wszystko niemal ciągła obecność u władzy rządów koalicyjnych? Moim zdaniem przyczyna jest bardzo prosta: Polska jest na tyle spolaryzowana, że obecnie trudno wyobrazić sobie partię, która jednoznacznie i samodzielnie zdobywa władzę. Podziały na „Polskę A” i „Polskę B”, na miasto i wieś, na młodych „wykształciuchów” i starsze „moherowe berety”, są tak silnie obecne w życiu politycznym Polski, że niemożliwością wydaje się partia, która w ich obliczu zdobyłaby znaczącą większość w wyborach. Jestem jednak przekonany, że gdyby się taka znalazła – Polacy (a w każdym razie ich większość) nie odczuwaliby z tej przyczyny istotnego zagrożenia. Gdyby działała zgodnie z ich poglądami, uważaliby wręcz, że może być pożyteczna - wszak jednomyślność przyspiesza decyzje, a konieczne w kraju reformy wciąż i wciąż się ślimaczą. Warunkiem jest jednak, że byłaby to hegemonia zdobyta demokratycznie, a nie siłą. Niezgoda Polaków na władzę niedemokratyczną jest nam wszystkim znana z historii wystarczająco dobrze.

Napieralski wystartował


Od przeszło czterech dni, kiedy to CBOS opublikowało najnowsze wyniki sondaży dotyczące poziomu zaufania dla konkretnych polityków, osoba Grzegorza Napieralskiego stała się „języczkiem uwagi” dla dziennikarzy. Przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej wyprzedził w tym rankingu Premiera Donalda Tuska.

Oczywistym jest, że wynik opublikowany przez CBOS (przeprowadził on sondaż w dniach 3-9 lutego na liczącej 1002 osoby reprezentatywnej próbie losowej dorosłych mieszkańców Polski) nie ukazuje ostatecznego i realnego poparcia dla Napieralskiego, wszak wiadomo, iż sondaże nie ukazują wyniku, a tylko tendencje. Niemniej jednak jasno widać, że szef SLD sukcesywnie rośnie w siłę, korzystając z obecnej sytuacji politycznej – zawirowania wokół OFE, wewnętrzny konflikt w PO na linii Tusk – Schetyna, podwyższone podatki. Wraz z takim stanem rzeczy pojawiają się spekulacje o przedwyborczych przetargach pomiędzy PO a SLD i możliwej przyszłej koalicji tych partii.

Czy zatem działania podejmowane przez Napieralskiego nie są egzemplifikacją rozpoczętej już przez niego „cichej” kampanii wyborczej? Wiele wskazuje na to, że odpowiedź powinna być twierdząca. Pojawianie się w mediach, udzielanie wywiadów, czy artykuły na pierwszych stronach gazet (a na deficyt w tej materii ostatnimi dniami Napieralski narzekać nie może)– wszystko to podwyższa popularność i rozpoznawalność wśród wyborców, co jest cennym zasobem dla każdego z kandydatów. Co więcej, przewodniczący SLD staje się powoli mistrzem zachowań retardacyjnych, a wszelkie pytania odnośnie jego stosunku do powyższych wyników badań kwituje jakże dyplomatycznym zaskoczeniem i podziękowaniem dla wyborców. Zawsze uśmiechnięty, gustownie ubrany i otwarty na wszelkie pytania Napieralski, jednoczy sobie tym samym coraz szersze grono zwolenników. Można stwierdzić - to naturalne, iż szef jednej z największych partii zawsze będzie zabiegał o poparcie - ale biorąc pod uwagę fakt, iż wybory parlamentarne zbliżają się wielkimi krokami, wszelkie ostatnie zachowania i wypowiedzi przewodniczącego nieuchronnie są rozpatrywane w kontekście kampanijnym.

Jak mawiają amerykańscy specjaliści od marketingu politycznego – kampania wyborcza się nigdy nie kończy, ona ciągle trwa – i Napieralski doskonale wpisuje się w tą konwencję. W jakże wielkim błędzie są osoby żyjące w przekonaniu, że to sam szef SLD doprowadził do swojego sukcesu. Za codziennymi słowami i gestami stoi ogromny sztab ludzi, na czele którego nieustannie widnieje postać rzecznika Kality. To właśnie owy sztab osób swoimi wysiłkami stworzył tak wdzięczny produkt marketingowy o nazwie Grzegorz Napieralski z jakim mamy obecnie do czynienia.

Wracając jednak do sedna rozważań. Ostatni wywiad, jakiego udzielił przewodniczący dla Super Expressu również pokazuje, że subtelna rywalizacja wyborcza ze strony SLD już się zaczęła. „Ten sondaż jest dla mnie ważniejszy nie ze względów osobistych, ale dlatego, że rośnie zaufanie do całego SLD. Pokazujemy się jako ludzie rozważni, odpowiedzialni, mający konkretny cel i konkretne propozycje” (http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/szczecin-zasuguje-na-dobrego-premiera_173293.html). Wniosek z tego płynący dla potencjalnego wyborcy jest jeden – skoro SLD idzie w sondażach w górę, są tacy dobrzy i odpowiedzialni jak ich rekomenduje sam Napieralski, to warto na nich zagłosować.

Chapeau bas dla osób, które w tak wysublimowany i skuteczny sposób są w stanie poprowadzić na szczyt swojego kandydata. Pozostaje jednak pytanie, co dalej? Co się stanie, jeśli Grzegorz Napieralski zostanie autorem lub współtwórcą kolejnego rządu?

Czy sprawdzą się wtedy słowa „aniołków Napieralskiego” zawarte w piosence kampanijnej przy okazji wyborów prezydenckich 2010, że to „właśnie ON sprawi, że lepszy będzie świat”? Przekonamy się po zakończeniu jesiennej rywalizacji parlamentarnej, wszak walka trwa nadal …