środa, 23 marca 2011

Łączymy się w "bulu".



Każdy opolanin, a przypuszczalnie nawet każdy pomieszkujący przez pewien czas w Opolu zamiejscowiec wie, że gdy mowa o "bulu", to jednoznacznie chodzi o pewien lokal zlokalizowany na opolskim Rynku, w bliskim sąsiedztwie Ratusza. Nie o taki "bul" zapewne chodziło naszemu prezydentowi parę dni temu. Zostańmy jednak na nieco dłużej przy tematyce związanej z bólem i naszą kochaną Opolszczyzną.


Wojna Polsko – Polska, medyczno-medyczna

W ubiegłą sobotę miałem przyjemność porozmawiać z lekarzem pracującym w opolskim WCMie. Było to dość ciekawe doświadczenie, które nieco zmieniło moje spojrzenie na naszą służbę zdrowia. Zdradzę, że przed rozmową byłem do niej zdecydowanie negatywnie nastawiony, teraz nadal nie mogę powiedzieć, że czuję do niej jakąś szczególną sympatię, i że jestem dumny z tego, iż ze swoich podatków wspieram nasz wspaniały Narodowy Fundusz Zdrowia, jednakże teraz powiedzieć mogę, iż w pewnym stopniu zrozumiałem naszych lekarzy, lekarki i pielęgniarzy oraz pozostały personel medyczny. Jeżeli w ogóle mowa o rozgraniczeniu NFZtu od służby zdrowia to niezbędne jest przynajmniej powierzchowne zrozumienie mechanizmów działania i współzależności funkcjonowania obu tych podmiotów. W zasadzie o współzależności to tu mówić nie można, bo to NFZ rozdaje karty szpitalom i innym im podobnym placówkom, także jest to raczej współzależność dość jednostronna. To pierwszy z absurdów jaki przychodzi mi do głowy. Mamy niby trójpodział władzy na szczeblu państwowym (centralnym), a jednak instytucje na szczeblu lokalnym już mechanizmom takim jak on nie podlegają?

Wniosek jest więc dość prosty i zgodny ze zdaniem większości społeczeństwa – nasza służba zdrowia leży. Jak ma nie leżeć, skoro to NFZ rozdaje karty i pośrednio, ale ze śmiertelną skutecznością kieruje pracami wielu szpitali i placówek? Pan doktor (niech pozostanie anonimowy) wspomniał, że NFZ zalega opolskiemu WCMowi około 60 mln zł za lata 2008-2010, czyli szpital "traci" średnio co roku około 20 mln złotych.

Kolejny przykład na absurdalne działanie NFZtu to przepis, który traktuje o tym, iż pacjent, który należy do danego oddziału lecząc się na innym oddziale jest nadal jedynie pacjentem tego pierwszego oddziału. Czyli jeżeli ktoś leży na intensywnej terapii i nagle wymaga przewiezienia na chirurgię i tam jest operowany przez chirurga, który odpowiada za niego w czasie operacji i po niej, to taki pacjent wciąż nie jest jednak pacjentem chirurgii, tyko pacjentem intensywnej terapii. Nielogiczne? Zgadza się. Co to oznacza w praktyce? Tyle, że szpital nie dostanie od NFZtu nic za operację wykonaną na chirurgii, a zwrot kosztów pobytu takiego pacjenta na intensywnej terapii pokryje tylko część kosztów operacji, bo NFZ zapłaci tylko za tą część leczenia. Czyli wychodzi na to, że chirurg bierze w razie powikłań bądź niepowodzenia operacji całą odpowiedzialność na siebie za nieswojego pacjenta i za operacje, za którą zdaniem NFZtu szpitalowi nic się nie należy.

Jest oczywiście możliwość, ażeby szpital przerzucał pacjentów między oddziałami wpisując ich i wypisując z kolejnych oddziałów, ale to jest z kolei niezgodne z prawem, za co NFZ mógłby nałożyć karę na szpital.

Kontrowersje budzi także postępowanie NFZtu wobec szpitali w sytuacjach, gdy idą one pacjentom na rękę. Gdy ktoś przychodzi do szpitala i zdiagnozuje mu się tam chorobę i dajmy na to ma leżeć tydzień w szpitalu i przyjmować serię leków/zastrzyków, a lekarz za namową pacjenta, jego rodziny, bliskich, przyjaciół i pod wpływem czysto ludzkich emocji wypisze takiego pacjenta do domu (po co ten ma leżeć i zajmować miejsce bardziej potrzebującym?) i każe mu jedynie przychodzić codziennie na kontrolę i zastrzyki, to NFZ uzna, iż szpitalowi nic się nie należy za takie leczenie, bo przecież szpital pacjenta "fizycznie" nie miał. A to, że szpital przez pewien okres finansował dla takiego pacjenta leki nie ma w ogóle znaczenie dla urzędników NFZtu, bo przepisy to przepisy. A przepisy mówią, że aby szpital mógł sobie wliczać w koszta swoje działania musi mieć w danym czasie "materialnie" pacjenta na oddziale. Koniec kropka. Szkoda tylko, że NFZ zapomniał po co powstał, bo rzekomo po to, aby pomagać swoim chlebodawcom, czyli nam, pacjentom. Szpitalom pozostaje więc prosty wybór – kłaść na szpitalnych salach pacjentów z byle grypą i dostać pieniądze za leczenie lub puszczać ich do domów, ale leczyć ze swojej kieszeni. Wątpię jednak, by ktoś z nas chciał się przy grypie od razu kłaść do szpitalnego łoża i wyjść z niego dopiero po przebyciu wielu "ciekawszych" chorób.


NFZ jak zbawienie?

Leczenie jest przecież kosztowne, każdy nawet najprostszy zabieg kosztuje, a szpital musi przecież z czegoś się utrzymać. Z drugiej strony my, obywatele/podatnicy, płacimy nie lada pieniądze tylko po to, by w razie potrzeby móc skorzystać z rzekomo "darmowej" służby zdrowia.

Brzmi nieźle? Zgadza się. Darmowa służba zdrowia, bezpieczeństwo. W teorii wszystko jest w porządku, gorzej gdy przyjdzie nam czekać na badania lub zabieg przypuśćmy z sześć miesięcy, osiem, a może nawet rok i więcej? Co wtedy? Choroba nie poczeka. A do tego natura też złośliwa, bowiem najczęściej bywa, że im paskudniejsza przypadłość, tym szybciej się rozwija. Tymczasem w szpitalu czekamy na badanie dajmy na to tomografem, bo szpital wykorzystał limit ustalony i narzucony przez URZĘDNIKÓW z NFZtu na rok 2010 i czekamy do roku 2011... Paranoja? Czemu to urzędnicy, którzy często nie mają kontaktu z pacjentem i chorobą, z realiami panującymi w codzienności lekarskiej, podejmują tak ważne decyzje na temat ILE i JAKICH badań wykona dany szpital w danym roku. Połową nieszczęścia byłoby jeszcze to, gdyby NFZ brał do swoich ustaleń pod uwagę jakieś analizy i uwarunkowania lokalne, np. wskaźnik konkretnych schorzeń i zachorowań w regionie i na ich podstawie dzielił pieniądze (generalnie nasze) pomiędzy poszczególne placówki. Jednak nic z tego.

Największym absurdem jest jednak chyba to, że w naszym kraju nie mamy w zasadzie żadnej alternatywy dla NFZtu. Teoretycznie możemy się nie ubezpieczać i chodzić do prywatnych lekarzy, ale przecież nie ma takich prywatnych gabinetów, które wykonywałyby wszystkie skomplikowane operacje i badania.


Poprzez monopol i oligopol aż do konkurencji

Może właśnie to jest to słowo, którego na polskiej scenie usług medycznych brakuje – konkurencja. Bowiem próżno jej tu szukać. Z jednej strony od wczesnego gimnazjum uczą nas, że jej brak szkodzi zarówno rynkowi jak i również (i to nawet dotkliwiej) konsumentowi. A szkodzi i to naszemu zdrowiu. Tak więc patrząc z pozycji konsumenta pytam, dlaczego w Polsce nie można stworzyć, lub chociażby pozwolić na zaistnienie jakiegoś podobnego, konkurencyjnego tworu? Przecież jest to możliwe i mogłoby całkiem dobrze funkcjonować patrząc chociażby na kraje skandynawskie i pamiętając o tym, że Szwedzi mają najwyższy wskaźnik wieku umieralności w Europie.


Wnioski

Podsumowując u nas w kraju aby cieszyć się długo zdrowiem i sprawnością i dożyć emerytury należy: leczyć się prywatnie i za granicą, wyjechać na stałe na półwysep skandynawski lub po prostu nie czuć "bulu" i nigdy nie chorować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ten wpis czeka na Twój komentarz.