W miniony weekend ulicami największych polskich miast przeszły Manify – demonstracje tradycyjnie organizowane przez środowiska feministyczne z okazji 8. marca – Dnia Kobiet. W stolicy tegoroczna edycja marszu solidarności kobiet odbyła się pod hasłem: „Dość wyzysku! Wymawiamy służbę!”. Demonstrację aktywnie wsparły związki zawodowe (m.in. Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych oraz Związek Nauczycielstwa Polskiego). Po raz pierwszy przyłączyły się także woźne, kucharki i sprzątaczki.
„Feminizm jest unisex”, „Warszawa jest kobietą”, „Dziewczyny na politechniki”, „Pieniądze na przedszkola, nie na wojnę”, „Demokracja bez kobiet to pół demokracji” – to niektóre z haseł, jakie można było odczytać z transparentów niesionych przez uczestników Manify.
Oczywiście nie obyło się bez aktywnego wyrażenia głosu sprzeciwu. Przed Sejmem, gdzie kończyła się Manifa, na jej uczestników czekała kontrmanifestacja złożona z przedstawicieli Młodzieży Wszechpolskiej oraz Obozu Narodowo-Radykalnego. Jej uczestnicy otoczeni przez oddziały policji trzymali zdjęcia fragmentów płodów i skandowali hasła: „Ręce precz od polskich dzieci”, „Święte państwo, święta wojna”, „Mordercy”.
Główne postulaty tegorocznych demonstracji dotyczyły przede wszystkim kwestii ekonomicznych, przestrzegania praw pracowniczych, zwiększenia dostępności żłobków i przedszkoli oraz rozszerzania zakresu partycypacji społecznej w podejmowaniu najważniejszych decyzji zarówno w miastach, jak i w państwie. Za jedyne uzasadnione roszczenie można uznać w tym miejscu chyba tylko dążenie do zrównania zarobków kobiet z zarobkami mężczyzn zajmujących to samo stanowisko. Jak wynika z badań, w Polsce mężczyźni wciąż zarabiają średnio o 25% więcej niż ich koleżanki wykonujące tą samą pracę. Jednak na ile rzetelne są te wyniki trudno powiedzieć. Powstaje bowiem pytanie, czy dysproporcje nie wynikają przypadkiem z faktu, iż często na tym samym stanowisku można spotkać się z różnym zakresem obowiązków. Trudno także uwierzyć, żeby np. w instytucjach państwowych ktokolwiek pozwoliłby sobie na tak dyskryminujące różnice. W prywatnych przedsiębiorstwach za to liczą się raczej efekty, bez względu na to czy pracę wykona mężczyzna, kobieta, czy nawet zwierzę, to płaci się za osiągnięty rezultat. Poza tym warto w tym miejscu dodać, że coraz częściej można zaobserwować trend wskazujący, iż to kobiety zastępują swoich mężów na stanowisku głowy rodziny. Zarabiając więcej niż ich współmałżonkowie stają się głównymi żywicielami rodziny. A buntujący się przeciw takiemu stanowi rzeczy mężczyźni jakoś jeszcze nie wyszli na ulicę. Z resztą dlaczego w demonstracjach nie biorą udziału te „uciskane” kobiety, których kwestia dotyczy? Manifestują za to przedstawicielki zawodów zdominowanych przez kobiety (pielęgniarki, nauczycielki). A czy mężczyzna pracujący jako nauczyciel lub pielęgniarz otrzymuje wyższe wynagrodzenie niż kobieta wykonująca ten sam zawód? Ewidentnie widać tu jakiś paradoks.
Czy feministki wiedzą czego chcą?
Patrząc na cały ten szum wywoływany przez ruchy feministyczne trudno nie zadać sobie pytania: czy feministki na pewno wiedzą czego chcą? W swoich hasłach wciąż podnoszą kwestię równouprawnienia, a przecież nie jest żadną tajemnicą, że równouprawnienie już dawno stało się faktem. W dodatku Polska była jednym z pierwszych krajów w Europie, który przyznał kobietom prawa wyborcze (tuż po uzyskaniu niepodległości w 1918 r.). II Rzeczpospolita uprawniła je do zajmowania stanowisk publicznych na równi z mężczyznami. Dla porównania we Francji kobiety wywalczyły na stałe prawa wyborcze dopiero w 1944 r. (Grecja - 1952 r., Portugalia - 1976 r. i Liechtenstein - 1984 r., a w niektóre kantony Szwajcarii uporały się z tym dopiero w 1990 r.).
Wychodząc na ulicę feministki same zakładają sobie pętlę na szyję. Feminizm z dzisiejszym wydaniu zdaje się być coraz mniej uprawniony. Wykrzykując „rewolucyjne” hasła kobiety ujawniają tylko swoją słabość. „Zobaczcie jak bardzo upośledzoną grupą społeczną jesteśmy! Potrzebujemy ustawowych ułatwień, łagodniejszego traktowania, obniżenia poprzeczki! To wy mężczyźni musicie otworzyć nam furtkę, bo same sobie nie poradzimy! - zdają się wołać.
Obojętnie, czego by nie zarzucać demokratycznym realiom naszego kraju, demokracja ta jest faktem. Wszyscy, jako ludzie, nie rozdrabniając się na mężczyzn i kobiety, mamy takie same równe prawa. To od nas samych i naszych osobistych predyspozycji zależy, jak je wykorzystamy. Może i kobieta nie zostanie drwalem, bo się po prostu do tego nie nadaje. Nikt jej jednak nie broni studiować na politechnice, zostać inżynierem, konstruować mosty, biegać w moro po poligonie wojskowym czy zostać prezydentem. Pytanie tylko na ile, my – kobiety, tego chcemy?
Dzisiejsze feministki nie walczą już o równouprawnienie, one chcą ugrać coś więcej. Marzy im się przejmowanie męskich ról. I oczywiście nikt im tego nie zabroni. Szanujmy się jednak wzajemnie. Wszystkie mamy równe szanse i równy dostęp do realizacji aspiracji zawodowych, ale także wolny wybór. Jeśli więc kobieta chce założyć własną firmę, niech ją zakłada. Ważne jednak, aby nie wywierać przy tym presji na pozostałe przedstawicielki swojej płci, które wybierają inną drogę. W przeciwnym razie pole rzekomego konfliktu zostanie oddane mężczyznom, a my ulegając swoistej indoktrynacji staniemy się żywym dowodem na potwierdzenie szowinistycznej tezy, że mniej inteligentną płcią są bez wątpienia kobiety...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Ten wpis czeka na Twój komentarz.