Deficyt w świetle ekonomii politycznej.
Od kilku miesięcy nieprzerwanie słyszymy głosy rozlicznych polityków (i ekonomistów) krytykujące rząd za nadmiernie rozdmuchany deficyt budżetowy. Głosy te z pewnością zawierają słuszne postulaty, gdyż nadmierny deficyt budżetowy nie jest z pewnością tym, do czego państwo powinno zmierzać. Sytuacja robi się jednak znacznie ciekawsza, kiedy spojrzymy co ci sami politycy i ekonomiści przekazywali opinii publicznej jeszcze 2-3 lata temu.
Jak reagować w obliczu kryzysu.
Pewnie większość z nas pamięta działania rządu Donalda Tuska z początków kryzysu ekonomicznego. Wówczas Polska obrała drogę zupełnie inną niż reszta krajów nie tylko regionu, ale i świata – zamiast wielomiliardowych pakietów „antykryzysowych” mających rozruszać gospodarkę, rząd zaaplikował nam dość drastyczne odchudzenie budżetu, o ponad 20 miliardów złotych. Czy wtedy krytycy rządu spoglądali na to przychylnie? W końcu nie wolno zadłużać państwa ponad miarę, a rząd powinien stać na straży tego, aby deficyt był obniżany. Nic z tego. Poza rządzącą Platformą Obywatelską (prawdopodobnie nawet nie całą), zewsząd słychać było głosy, że to polityka absolutnie zabójcza i jeżeli nie chcemy skończyć na dnie, powinniśmy czym prędzej pompować tyle pieniędzy ile to możliwe w rozruszanie gospodarki. Dziwnym zbiegiem okoliczności, problem nadmiernego deficytu budżetowego i długu publicznego był nawet nie na drugim planie – jego zupełnie nie było w obiegu. Liczyło się to, aby skrytykować rząd za jego „odchudzanie finansów” i pokazać, że są „lepsze rozwiązania”.
Z kryzysu wyszliśmy – porównując z innymi krajami – niemalże obronną ręką, nie notując spadku PKB. Jaka w tym faktycznie zasługa rządu, to już inna dyskusja. Bardzo szybko jednak – kiedy tylko pojawił się kolejny projekt budżetu, argumenty zostały odwrócone o 180 stopni – nikt nie mówił już o tym, aby zwiększać deficyt, stosować pakiety stabilizacyjne i „rozruszać gospodarkę”. W obliczu „przejścia przez kryzys stosunkowo suchą nogą”, mimo oszczędzania (a może dzięki niemu) trzeba było znaleźć inne argumenty. I szybko się znalazły – wszyscy jak jeden mąż uznali, że warto zarzucać rządowi nadmierny deficyt budżetowy. Zastanawiam się tylko, jaki byłby ten deficyt, gdyby posłuchano podszeptów opozycji i wielu ekonomistów, i zamiast oszczędzać miliardy, o tyle samo zwiększano by wydatki państwa.
Wnioski?
Wniosek jest prosty: nie należy przywiązywać zbyt wielkiej uwagi do krytyk wysuwanych z pozycji ekonomicznych, gdyż często nie są one motywowane prawdziwą troską, a jedynie doraźnym interesem i potrzebą negacji działań rządu. Innymi słowy nie krytykuje się tego, co jest złe. Krytykuje się to, co akurat da się skrytykować – i to jest naczelna zasada opozycji politycznej. Liczy się odróżnienie, za wszelką cenę. W Polsce jest to widoczne wyjątkowo wyraźnie. Jaki ma to skutek dla jakości argumentów, debaty i demokracji? Niech każdy sobie odpowie sam.
Postscriptum.
O ile nie dziwi mnie, że używający tego zabiegu nie widzą w nim nic złego, o tyle zupełnie nie rozumiem strony rządowej, a także dziennikarskiej. Dla rządu jest to przecież niezwykle dogodny argument – ilekroć opozycja zarzuca rządowi ogromny dług publiczny, wystarczyłaby riposta: „I to Wy nam mówicie o nadmiernym deficycie? To my go odchudzaliśmy, kiedy Wy chcieliście jego zwiększenia! Hipokryzją jest czepiać się naszego deficytu, kiedy sami chcieliście zwiększać go znacznie bardziej! Ciekawe gdzie bylibyśmy wtedy – pewnie skończylibyśmy jak Grecja”. Że argumenty zarzucające przeciwnikom kłamstwa i hipokryzję są bardzo popularne – widać na każdym kroku. Tym bardziej więc nie rozumiem dlaczego eksperci od PR rządowego trzymają takie „asy” w dalszym ciągu w rękawie, zamiast ich używać. Chyba, że tym razem to rząd zmienił zdanie i zamienił się z opozycją miejscami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Ten wpis czeka na Twój komentarz.