Skoro wolność słowa nie może być upowszechniana w telewizji publicznej czy faktycznie mamy wolność słowa? Czy stygmatyzujemy dziennikarzy? Czy zabijamy pewien rodzaj wrażliwości?
Dzisiaj mój, jutro twój…
Do sytuacji, w której programy w telewizji publicznej zmieniają się jak w kalejdoskopie zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Dzisiaj program jest, jutro go nie ma, pojutrze znowu jest, tylko że o innej porze, w przyszłym tygodniu zapewne wyląduje na innej antenie i tak w koło Macieju. Przeciętny widz musi mieć w sobie sporo determinacji, by pozostać przy oglądaniu „swojego programu”. Rzeczą powszechnie wiadomą jest, że wraz ze zmianą władzy TVP zmienia się rozkład jazdy programów (czysta fizyka). Kiedy władzę ma lewica, znajdzie się dodatkowe miejsce dla programu bardziej lewicowego, kiedy władzę ma prawica, znajdzie się kącik dla programu prawicowego itd. Każdy znajdzie dla siebie coś dobrego, jest różnorodność i wszyscy są zadowoleni.
Od pewnego czasu można jednak zauważyć niepokojący trend. Nie chodzi już o to, żeby znaleźć miejsce dla „naszego programu”, ale o to, by niewygodne audycje zwyczajnie ściągnąć z wizji. I może nie byłoby przy tym wielkiego szumu, jeśli mówilibyśmy o sporadycznych przypadkach, zastosowanych dla tych programów, których i tak nikt nie chce oglądać i zwyczajnie są nierentowne lub gdyby działo się to na tyle rzadko, że nikt nie zwróciłby na to uwagi. Jest inaczej. Oglądalność tych programów jest wysoka, ilość ściągniętych z anteny programów jest równie wysoka, a łączy je jedno – konserwatywny światopogląd dziennikarzy prowadzących.
Żeby przybliżyć sytuację przypomnę, dla których programów nie ma już miejsca w TVP. Są to między innymi: Anita Gargas „Misja Specjalna”, Grzegorz Górny i Tomasz Terlikowski „Wojna Światów”, Tomasz Sakiewicz „Pod prasą”, Bronisław Wildstein „Bronisław Wildstein przedstawia”, Joanna Lichocka „Forum”, „Z refleksem”, odsunięta od prowadzenia „Polityka przy kawie”, Rafał Ziemkiewicz „Antysalon”, Dariusz Karłowicz, Dariusz Garwin, Marek Cichocki „Trzeci punkt widzenia”, Jan Pospieszalski „Warto Rozmawiać” (ma za sobą wyjątkowo zawiłe drogi – ośmiokrotnie zmienił godzinę emisji w przeciągu kilkunastu miesięcy, emitowany do końca lutego 2011r., brak miejsca w wiosennej ramówce, oraz najnowsza decyzja o przywróceniu na antenę, w niesprecyzowanym jak dotąd czasie), zapewne wszystkich nie wymieniłam. Oczywiście zwolnienia te nie odbywały się spektakularnie. Jednemu nie przedłużono kontraktu, dla innego nie znalazło się miejsce w ramówce, inni zwalniani byli bez argumentacji, dowiadywali się o tym z prasy bądź z wiadomości sms.
Skanseny dla konserwatywnych dziennikarzy
Zdaję sobie sprawę, że na widok pana Pospieszalskiego wiele osób dostaje konwulsji, ale przecież po to jest pilot! Nie jestem w stanie patrzeć na panią Lichocką, czy pana Wildsteina, ale przecież zawsze mogę jeszcze popatrzeć na pana Lisa, pana Rymanowskiego, panią Gawryluk czy Olejnik. My jednak wolimy powiedzieć: „Ja tego nie lubię i nikt tego nie lubi, ja tego nie oglądam i nikt tego nie ogląda”, czy faktycznie jest to argument by pokaźne grono odbiorców przypuśćmy pana Pospieszalskiego nie mogło go oglądać?
Pani Magdalena Środa zaproponowała nader ciekawe rozwiązanie tej sytuacji. Skoro jest problem z dziennikarzami konserwatywni, to należy wysłać ich do redakcji katolickich, gdzie będą mogli się realizować. Czy miałoby to oznaczać, że dzielimy dziennikarzy na prawicowych i ci „marsz” do redakcji katolickich i pozostałych, którzy mogą brać udział w oficjalnym dyskursie? Z bliżej nieznanego powodu ci pierwsi mają być „naznaczeni” kim są i dla nich jest wydzielone miejsce. Myślę, że wszyscy lewicowi dziennikarze powinni pracować dla pisma „Nie” itp., natomiast w redakcjach, o nieskrystalizowanych poglądach pracować mogą tylko ci, którzy nie wyznają żadnych poglądów. W ten prosty sposób dochodzimy do paranoi…
Nazywanie konserwatywnych dziennikarzy: „zwyczajnymi politycznymi krętaczami, którym skończyło się korytko” jest pójściem na łatwiznę, a zatrudnianie bądź wyrzucanie z pracy za poglądy kojarzy mi się z poprzednim reżimem. Mam nadzieje, że jest więcej osób, które uważa, że stygmatyzacja dziennikarzy nie rozwiązuje problemu, nie przyczynia się do pogłębiania demokracji i przede wszystkim zaniża poziom debaty publicznej. Zobaczymy jakie stanowisko zajmie w tej kwestii RPO, wniosek już został złożony.
Zgadzam się w pełni, że w publicznej TV powinien być przynajmniej jako tako "zróżnicowany repertuar", i programy tworzone przez ludzi o poglądach z różnych stron sceny. Oczywiście nie znaczy to, że wolno tam być każdemu - a jedyne co można z tym zrobić, to skorzystać z pilota. Dla niektórych osób po prostu nie powinno być miejsca, ze względów bardzo różnych (forma, przekazywane nieprawdziwe treści, itp) - i do takich należy nawet być może kilka osób w grona wymienionych wyżej w tekście. Ale nie powinno to być wedle klucza "partyjnego". Im większa różnorodność, tym lepiej i dla nas, i mam wrażenie, że także dla telewizji.
OdpowiedzUsuńPewnie, jeśli ktoś jest słaby, a jego programy są nierzetelnie przygotowywane, to ja całkowicie rozumiem powód jego zwolnienia. Szkoda tylko, że w przypadku tych osób żaden z tych argumentów nie został podniesiony. A jak już wspominałam były to zwolnienia bez argumentacji, ewentualne nieprzedłużenie kontraktu. Jedna z wymienionych wyżej pań dostała sms'a, że ma do redakcji dzisiaj nie przychodzić i w ten sposób karierę w TVP zakończyła. Musisz przyznać, że zwalnianie pracowników w ten sposób do wysokich standardów nie należy...
OdpowiedzUsuńOczywiście, standardy są żenująco niskie, i nie mam najmniejszego zamiaru w żadnym wypadku ich bronić. Nawet najbardziej beznadziejnego dziennikarza trzeba zwolnić w spokojny, godny i normalny sposób.
OdpowiedzUsuńCo do argumentów - nie były podniesione, to fakt, chociaż wobec kilku osób bez problemu mogłyby być podniesione. Ale chciałem zwrócić uwagę na system, nie tylko z TV, ale i we wszystkich spółkach skarbu państwa: zbyt wielka dowolność i łatwość w zwalnianiu "niewygodnych". Zwłaszcza w mediach to uderzające jest - nie podnoszono argumentacji na temat poziomu programów, czy czegokolwiek - bo zwyczajnie nie trzeba tego było robić. A skoro nie trzeba, "to po co"? Taki jest punkt widzenia władzy, tak samo zresztą w urzędach - podstawowe tłumaczenie w przypadku każdego wątpliwego działania brzmi od zawsze "to legalne, wolno było mi to zrobić" - zgoda, ale czy legalność zawsze jest dobrym argumentem? Ja głęboko uważam, że nie, i tak samo jest tutaj. Dziennikarze zostali zwolnieni, a argumentacja nie została podana - bo zwyczajnie nie trzeba tego robić. I to jest patologia systemu, niestety.